1/22/2013

Wojtek nigdy nie umierał w ciszy. nie był w stanie trzymać języka za zębami w tych chwilach, gdy uchodziło z niego życie. nie potrafił generalnie też umierać. pomagaliśmy mu na początku, by potem ze stanu irytacji przejść w obojętność. zamykaliśmy go finalnie w jego celi, by mógł doczekać ostatniego oddechu w dostatecznym oddaleniu od nas. za każdym razem przychodził taki moment, iż mimo mojej bezgranicznej miłości do niego, byłem w stanie się poświęcić i wepchnąć mu głęboko w gardło aktualnie posiadaną pod ręką rzecz. od sterty serwetek po kwadratową butelkę Jacka'a Daniels'a. udusić, przeciąć krtań, skręcić kark, zrobić cokolwiek by wreszcie osiągnął kolejny koniec swojej egzystencji. i obdarował nas ulgą.
Wojciech nienawidził hałasu. brzydził się nim i sprawiał mu on psychiczny i fizyczny ból. na zewnątrz wychodził tylko nocami, nie korzystał z komunikacji miejskiej, unikał supermarketów, nie brał udziału w żadnego kalibru imprezach, nie używał słuchawek. a mimo to, gdy przychodziło do przekraczania tej dziury w płocie, jego struny głosowe stawały się narzędziem tortur i siania chaosu wśród najbliższego swego otoczenia. 
wydawać by się mogło, że skoro tak umiłował ciszę powinien rozwinąć w sobie dużą zdolność odczuwania rzeczywistości i głębię wypełnioną głosem wszechświata, ale Wojciech wybudował wokół siebie mur, którym oddzielił nie tylko od siebie otoczenie, ale chyba przede wszystkim siebie od wszystkiego. w końcu Beethoven żyjąc w ciszy napisał swoje największe dzieła, za to Wojciech zabił w sobie prawie całą wrażliwość. i stopniowo, powoli, zatracał siebie, swoje cele i marzenia. zawsze pełen idealistycznego podejścia do tematu miłości, zaczął zatracać jej obraz i zniekształcać go. ze spokojnego kroku przeszedł w trucht, a potem w bieg, który szybko zmienił się w ucieczkę. przed czym - nie wiedział on sam. niestety mur był tak już szczelny i gruby, że zawsze kończył na nim z zakrwawioną twarzą. zaczął być przez nas nazywany marudą. i nawet gdy nie zrzędził, nie potrafiliśmy się uwolnić od tego obrazu. 
do momentu, gdy Wojtuś zniknął gdzieś nagle, przeżyłem 6 jego odejść. za każdym razem innego kalibru i o innym przebiegu. najczęściej był destrukcyjny tylko dla siebie. psychicznie okaleczał się systematycznie w tych dniach. miałem wrażenie, że wyrywa kostusze z rąk kosę i sam odcina fragmenty jaźni, jak promocyjne kupony. żartując mówiłem, że nie mogę się doczekać końca wszystkich siedmiu żyć, ale im bliżej było końca, przeze mnie oczywiście wymyślonego, tym większy ogarniał mnie strach. był w końcu ogromnie dla mnie ważną osobą. 
zniknął cztery dni przed moimi urodzinami, a osiemdziesiąt dziewięć po swojej śmierci. w ciszy właśnie. bez zbytecznych żartów czy słów. popiołem napisał na ścianie swoje pożegnanie: "dla człowieka ważny jest moment śmierci. urodzin się nie wybiera, ale można wybrać, jak się umrze. jeden i ten sam obiekt w jednej i tej samej chwili może być tylko w jednym miejscu. dowiódł tego Einstein. dowiódł, jak bezgranicznie beznamiętna i samotna jest rzeczywistość. i każdy czasem traci z oczu siebie samego. ja straciłem i wybrałem siódmy sposób"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz